+1
voyażka 14 lutego 2016 22:08
Czas na mój ukochany Paryż! Namawiałam, namawiałam, aż namówiłam mego jeszcze nie męża. W końcu się nagadam po francusku, co by tyle lat studiów nie poszło w las! Zapowiadał się piękny maj! Piękna cena Poznań-Paryż Beauvois i z powrotem za ok. 300zł za 2 os. Wybraliśmy się ze znajomymi co by raźniej było zwiedzać. Z hotelami już nie było tak tanio i łatwo, ale ja zawsze coś wyszperam, więc za 120€ za 3 noce dla 2 osób wynalazłam luksus w postaci 1* i łazienki na korytarzu , ale o hotelu później. W teorii Paryż znam może nie jak własną kieszeń, ale całkiem dobrze. Miało się trochę wiadomości na studiach. Ale jechać i przeżyć, to zupełnie coś innego! Plan wycieczki przygotowany, pozostało czekać do maja!
Dzień 1.
Wylot do Paryża mieliśmy o 11:40, więc z rana wyruszyliśmy do Poznania. Po małych perturbacjach i błądzeniu po Poznaniu (ominęliśmy objazd, dzięki któremu wyjechalibyśmy na sam parking…) dotarliśmy na parking, który polecam (Ławica - Skórzewska 61, 62-081 Wysogotowo) miła i szybka obsługa i transport w kilka minut pod same drzwi lotniska. Na lotnisku osobna odprawa do Paryża (prawdopodobnie po zamachach) więc trzepali równo. Ja standardowo pikałam na bramce, do tego jeszcze mnie i bagaż sprawdzili papierkami. W końcu przeszliśmy. Niestety tym razem nie udało nam się przewieźć karty przetrwania – obsługa nie była zadowolona, że ją znalazła… Karta wylądowała w koszu. Dalej już tylko z górki, sprawdziliśmy bramkę, z której mamy lot i czekaliśmy. Po 2 godzinach lotu tadam! lądujemy w Beauvois (ok. 80 km od Paryża). Chyba większego zadupia to ja w życiu nie widziałam! Gdzie ta elegancja Francja? Znajomi chcieli sobie przywieźć z Paryża dużą figurkę Wieży Eiffla, więc wysłali mnie, żebym zapytała się obsługi, czy takową można w bagażu podręcznym przewieźć. Taa.. dogadałam się, ja o jednym oni o drugim. Ja o figurce, oni o alkoholu, w końcu doszliśmy do porozumienia, choć przekonana do końca nie byłam. Dopiero później chodząc po sklepach z pamiątkami zaczaiłam o co chodzi z tym cholernym alkoholem – są butelki w kształcie wieży, w których właśnie jest alkohol. Zwykła figurka była dla nich tak oczywista (no bo co bardziej się by miało z Paryżem kojarzyć), że myśleli, że chodzi mi o tą alkoholową… Tak czy siak trochę zniechęcona moim mówieniem odnalazłam kasy i kupiliśmy bilety do centrum. Małe 17€, za osobę, za 1 stronę, transakcja życia. Można kupić bilety przez internet (1 euro taniej), jednak są one na wyznaczoną godzinę, bałam się więc, że w razie opóźnienia może być problem, więc postanowiliśmy kupić je na miejscu. Ale się zdziwiliśmy, gdy okazało się, że Polak ogarnia wejścia do autobusów. Jeden był już pełen więc nam trafił się prawie pusty. Mieliśmy komfortowe warunki na prawie 2h jazdy, zjedliśmy więc kanapki, zdrzemnęliśmy się i podziwialiśmy widoki. Wysiedliśmy na Porte Maillot a stamtąd jakieś 2km dzieliły nas od hotelu, a droga prowadziła centrum m. in. przez Łuk Triumfalny i Wieżę Eiffla, postanowiliśmy więc zrobić sobie spacerek. Chyba nigdzie się tyle nie gubiłam co w Paryżu, z samego przystanku szliśmy chyba pięcioma drogami zanim dobrze wyszliśmy. Później było już trochę lepiej, aczkolwiek i tak trochę pobłądziliśmy. Widoki były jednak niesamowite… Najważniejszym celem był jednak sklep spożywczy (pierwszy namierzyliśmy koło Łuku) i woda! Było bowiem bardzo gorąco. Ach jak cudownie było się tu znaleźć, te piękne uliczki, zabytki, pachnące restauracje, parki. Dotarliśmy do naszego hotelu – my szliśmy trochę naokoło, jednak od wieży dzieliło nas kilka minut spacerkiem. W hotelu obsługa bardzo miła – Pan słysząc nasze nazwiska lekko zbladł, ale ogarnął temat. Później było trochę gorzej, bo zaprowadził nas tajemnymi korytarzami i schodami do naszego pokoju (miałam nadzieję, że zapamiętam drogę!) i co gorsza pokazał nam prysznice. Uuuu dobrze, że w pokojach był duży zlew i wykafelkowana podłoga. Toaleta też powalała. Ale pokoje były czyściutkie, także to najważniejsze. I tak przychodziliśmy tu tylko spać. Za to okolica nas zachwyciła. Byliśmy w 15tej dzielnicy na rue de Commerce z licznymi sklepami, blisko był Carrefour, sklep spożywczy czynny do nocy, kawiarnie. Ulica była bezpieczna i oświetlona, miło więc się wracało wieczorami. Zdecydowanie wolę gorsze warunki w lepszej okolicy! Odświeżyliśmy się, przebraliśmy i wyruszyliśmy na dłuuugi spacer. Punkt pierwszy – oczywiście Wieża Eiffla!

Ale teraz tylko z dołu, na górę postanowiliśmy wjechać innego dnia z samego rana, żeby była mniejsza kolejka. Po spacerze po Polach Marsowych skierowaliśmy się do Łuku Triumfalnego i osławionych Champs – Elysees. Na górę Łuku można wejść, cena to 9 €, jednak dla osób poniżej 25- go r. ż. jest bezpłatne. Nie wszyscy jednak mieliśmy ze sobą dokumenty, więc postanowiliśmy tu wrócić następnym razem. Tym czasem podziwialiśmy szerokie ulice, mnóstwo ludzie, luksusowe sklepy – Paryż tętnił życiem. Na zakupy co prawda nie było nas zbytnio stać, ale chętnie sobie pooglądaliśmy paryskie haute couture. Doszliśmy do końca ulicy i skręciliśmy w stronę Sekwany. Widok jest przepiękny, dużo mostów, pływające Bateaux Mouches i prawie z każdego miejsca widać wieżę. Przeszliśmy obok okazałych Pałaców: Grand Palais i Petit Palais. Przy tym pierwszym znajdował się bajeczny ogród: Jardin de la Nouvelle France.

Jest jakby trochę schowany, ale warto do niego zajrzeć, bo sprawia wrażenie jakbyśmy z wielkiego gwarnego miasta przenieśli się gdzieś daleko, gdzie jest cisza, spokój i mnóstwo zieleni. Następnie dotarliśmy do najsłynniejszego, zdobnego mostu Aleksandra III. Miło się tu tak po prostu zatrzymać i popatrzeć na wspaniałe miasto. Dalej skierowaliśmy się do Hotelu Inwalidów i chcieliśmy już powoli wracać do hotelu.

Byliśmy już strasznie głodni, ale ceny w restauracjach nie zachęcały. Ledwo już ciągnęliśmy nogi, a na naszej drodze stanął stary poczciwy Carrefour – no nic, postanowiliśmy się w nim zaopatrzyć w coś do jedzenia. Wyszliśmy z prawie francuskimi smakołykami: wzięliśmy bagietki, parówki i keczup. Jedliśmy już drogą, a mijając grupkę młodych Francuzów, którzy patrząc na nas powiedzieli: o! to na pewno Polacy. Wrrr mieli szczęście, że miałam pełną buzię, bo chętnie bym im powiedziała parę słów. Tak czy siak, przysiedliśmy sobie przy Wieży i ze smakiem zjedliśmy nasze rarytasy. Wróciliśmy do hotelu i spaliśmy jak dzieci.
Dzień 2.
Drugi dzień
Na dzień drugi zaplanowaliśmy sobie Wersal. Rano ruszyliśmy do pobliskiej piekarni na croissanty, zaopatrzyliśmy się w gotowe kanapki w carrefourze i ruszyliśmy do linii RER. Dopiero w kiosku dowiedzieliśmy się, że trzeba było kupić po prostu zwykły bilet (na metro, tramwaje, autobusy i RER) i nie drałować przez pół Paryża. Ogólnie wciąż nie ogarniam biletów i tych podziałów na strefy, więc na wszelki wypadek po prostu mówię w kasie dokąd chcę jechać. Tak czy siak zaliczyliśmy spacerek i przeszliśmy na drugi koniec naszej XV dzielnicy. Weszliśmy do budki oznaczonej RER, by kupić bilety (byliśmy na wysokości Pont du Garigliano). No tak, Pan się zdziwił i mówi, że spoko ale dziś poniedziałek – muzea zamknięte. Zapomniałam! No to nic, mówię do Pana, że musimy się naradzić. Chłopacy postanowili, że chcą jechać na stadion. I to nie byle jaki, bo ten na którym gra Paris St. Germain. No dobra, to wracam do Pana i pytam jak dojechać. Pan się zdziwił i mówi, że to blisko spacerkiem (rysuje mi na mapie, że to kawałem za mostem koło którego jesteśmy). Ale chłopacy się uparli, że to daleko więc chcą jechać. Pan wskazał mi więc linię i jeden przystanek. Powiedział mi też co nie co o Wersalu co warto wiedzieć, podziękowałam i wróciłam do ekipy. No i znowu nasi mężczyźni byli mądrzejsi i twierdzili, że to nie ten stadion i co ja tam wiem o piłce nożnej. Wyruszyliśmy więc metrem na północ Paryża na stadion. Dojechaliśmy do XVIII dzielnicy Paryża. Brrrr! Tu już nie było tak słodko i pachnąco. Zaczęła się dzielnica pełna imigrantów, podejrzanych typków, barów i knajp pozostawiających wiele do życzenia oraz po prostu pełna smrodu. Nie powiem, żeby ten spacer był dla mnie jakiś specjalnie komfortowy. Zwłaszcza, że na stadion dojeżdżał tylko jakiś tramwaj, więc żeby się nie gubić wybraliśmy turbonogi. Przed nami było jakieś 30 minut drogi. Przypomniało mi się, że o mały włos tu nie spaliśmy, bo początkowo znalazłam nocleg w hotelu Ibis budget. Ceny przystępne, jednak zniechęciła mnie odległość do centrum i okolica. I całe szczęście!! Już wolę nasz nie do końca luksusowy hotel, ale w bezpiecznej dzielnicy. Szliśmy i szliśmy i szliśmy (dookoła widok nie powalał). Zaczęło się robić bardziej porządnie, zaczynała się dzielnica biznesowa. No i jest! Stadion!

Och chłopacy się ucieszyli, wyglądali za murawą, szał ciał. Weszliśmy do środka, Pan nas pokierował do sklepu, przez który jest wejście na stadion, ale w zorganizowanych grupach. W sklepie zaczęliśmy się rozglądać i pierwszy sygnał: czemu są same pamiątki związane z reprezentacją Francji, zero elementów Paris St. Germain. No to pewnie: Aga idź zapytaj dlaczego. No i się wydało: byliśmy na Stade de France, nie Stade des Princes (a dokładniej stadion nazywa się Parc des Princes- tak dla wiedzy naszych mężczyzn). I czar prysł… Dobrze, że się o tym dowiedzieliśmy zanim kupiliśmy wejściówkę na zwiedzanie za 12€ studenci, a 15€ za zwykły bilet. Pan w sklepie był miły, trochę pogadaliśmy, pośmiałam się z nim w tajemnicy ze znajomości stadionów naszych kompanów, pogadaliśmy o Polsce, zaprosiliśmy do zwiedzania Krakowa i poszliśmy. Teraz jako cel obraliśmy sobie Sacre Coeur. Chcieliśmy tam dojść pieszo, ale jakoś ciągle się gubiliśmy, a co pytałam o drogę przechodniów, ci odradzali, strasząc nas niebezpieczną XVIII dzielnicą (nie żebyśmy właśnie przez nią przeszli). Po kilku nieudanych próbach i po rozpoczynającym się bólem nóg podjechaliśmy metrem. Wysiedliśmy niemal przy samym podnóżu wzgórza. Znowu zaczęły się tłumy turystów, ale też zaczął się przepiękny widok na bazylikę. Kupiliśmy sobie lody z antycznie wyglądającej maszyny (smakowały świetnie) i zaczęliśmy wdrapywać się na wzgórze Montmartre.

Trzeba się tu naprawdę pilnować, jest mnóstwo kieszonkowców i naciągaczy na różne gry uliczne. Wzrok przyciągają budki z pamiątkami i jest ogólnie kolorowo. I znowu zaczął się ten Paryż, który pojawia się na filmach i obrazkach. Piękna bazylika na wzgórzu i obok drzewa, ławeczki, budki i karuzele! Jest naprawdę wielka i okazała i ten piękny biały kolor – to po prostu trzeba zobaczyć! A widok z góry zapiera dech w piersiach.
#img 6
Warto przejść za bazylikę w małe uliczki i poczuć klimat sprzed lat, ponieważ na uliczkach siedzą artyści malarze i tworzą na wolnym powietrzu swoje dzieła. Przysiedliśmy później też trochę na schodach by odpocząć. Trochę zgłodnieliśmy, kupiliśmy sobie po croque monsieur (zawsze chciałam spróbować) – pycha! Madzia z Michałem poszli na karuzelę, a my robiliśmy za paparazzi. Dalej postanowiliśmy udać się na słynną ulicę rozpusty ze słynnym Moulin Rouge i mnóstwem sex-shopów: Boulevard de Clichy ze słynnym Placem Pigalle.
Idąc ulicą jest się niemal wciąganym na krótkie pokazy erotyczne za jedyne 20€. Oczywiście nie skorzystaliśmy. Są za to tu chyba najtańsze pamiątki – magnesy nawet poniżej 1€. Zaopatrzyliśmy się także w coś do picia w carrefourze, bo było mega gorąco i ruszyliśmy dalej.

Sam Moulin Rouge trochę nas rozczarował, śmiesznie wygląda wiatrak na dachu i nawet mu się skrzydła nie kręciły. Na pewno cały urok jest w środku, ale pokaz to kwota 100€ w górę, a nie dysponowaliśmy chwilowo wolną gotówką. Atrakcją przed młynem jest natomiast miejsce na wywietrzniku, gdzie można sobie zrobić fotę à la Marylin Monroe. Ja mimo spódniczki jakoś się nie skusiłam. Następnie czekała nas spora droga, bo wybraliśmy na kolejny punkt muzeum Louvre, oczywiście spacerkiem. Cudownie było chodzić sobie między ciasnymi uliczkami tętniącymi życiem, pełnych sklepików, butików, restauracji i kawiarenek. Zatrzymaliśmy się na mało francuskie, ale za to przystępne cenowo chińskie jedzenie. Było chyba najlepsze z tych, które dotychczas jadłam. Wzięliśmy nawet na pamiątkę chińskie pałeczki, nie wiem tylko czy były na pewno jednorazowe, bo z plastiku. Po drodze trochę się zgapiliśmy i ominęliśmy Operę Garnier, straszne faux pas… Zorientowaliśmy się niestety dopiero przy Luwrze, do którego dotarliśmy po niecałej pół godzinie. Nie mieliśmy tyle czasu w naszym napiętym harmonogramie na zwiedzanie go wewnątrz, nie jesteśmy także specjalnymi koneserami sztuki. Warto jednak wiedzieć, że osoby poniżej 26r.ż. mogą go zwiedzać za darmo za okazaniem dokumentu (taka „promocja” jest w wielu muzeach, warto o to zapytać). Pospacerowaliśmy trochę dookoła, choć nogi nam już prawie odpadały. Przysiedliśmy sobie trochę na dziedzińcu.

Po Luwrze poszliśmy na słynny Pont des Arts, zwany mostem zakochanych z milionem kłódek wieszanych przez zakochanych. Ku naszemu rozczarowaniu barierki były przykryte plandekami, żeby nie wieszać kłódek (most groził zawaleniem przez przeciążenie), widok jednak nie był zbyt ładny. Od mostu skierowaliśmy się do Ile de la Cite ze słynną katedrą Notre-Dame oraz z bazyliką Sainte Chapelle.

Na placu przy katedrze było mnóstwo ludzi. Wstęp jest darmowy, więc po wystaniu w dość długiej kolejce, która jednak szybko szła i zaraz potem byliśmy już w środku. Na pewno nie bez powodu jest jedną z najbardziej znanych katedr, robi naprawdę ogromne wrażenie. Na wyspie trafiliśmy także na popisy rolkarzy i rowerzystów, którzy wyczyniali istne cuda, ciekawe i niespodziewane widowisko. Obiegliśmy już prawie pół Paryża, więc lekko już się zmęczyliśmy, do tego ten upał. Postanowiliśmy przysiąść gdzieś i napić się czegoś zimnego. Trafiliśmy na fajną knajpkę, w której dodatkowo trafiliśmy na happy hours, więc zamówiliśmy koktajle i drinki i nareszcie mogliśmy trochę odpocząć. Przechadzając się wzdłuż Sekwany jest naprawdę klimatycznie: jest mnóstwo kramów ze starociami: książkami, bibelotami oraz z pamiątkami stylizowanymi na stare. Są wszystkie piękne, a ceny naprawdę nie różnią się od tych komercyjnych. Dalej wróciliśmy do Luwru pospacerować i kupić nasze wieże- breloczki. Miały to być prezenty dla gości na naszym ślubie. Mina pana sprzedającego była bezcenna, gdy powiedziałam, że chcemy ich kupić 85! Zapytał się mnie ile w końcu (85 po francusku to 4 dwudziestki i 5), myślał więc, że chyba źle zrozumiał. Wytłumaczyłam, że właśnie o taką liczbę nam chodzi, ucieszył się niezmiernie, musiał aż zawołać kolegę bo nie miał tylu w jednym kolorze. Dostaliśmy też małą promocję, dokupiłam jeszcze piękne lustereczko dla mamy i tak oto prezent zakupiony! Pozostał tylko stres, czy na pewno nas nie zatrzymają na lotnisku za taką ilość (na szczęście nie powiedzieli nawet słowa). Stąd poszliśmy na spacer do wspaniałych ogrodów Jardin des Tuleries. Było już dość późno, bo chyba o 19 ogrody zamykają i podobno dlatego nie mogliśmy wejść wyjściem, tylko iść bokiem żeby wejść wejściem. Trochę to zakręcone, my też nie wiedzieliśmy o co chodzi, ale w końcu jakoś weszliśmy bocznym wejściem. Są przepiękne, pełne zieleni, rzeźb i miejscami do siedzenia. My usadowiliśmy się na leżakach przy oczku wodnym. Było tak wspaniale, że zasnęłam.

Niestety koniec tej błogości, bo ogrody mieli zaraz zamykać i musieliśmy się ewakuować. Stąd był już żabi skok do słynnego i największego placu w Paryżu: Place de la Concorde z ogromnym obeliskiem Luoxor. Znajduje się tu także piękna fontanna Fontaines des Fleuves. Kierowaliśmy się już powoli do hotelu, ale z placu zobaczyliśmy piękny budynek – okazało się, że to kościół św. Marii Magdaleny, warto go zobaczyć, bo swym stylem przypomina panteon. I to tyle na ten dzień, wracając zahaczyliśmy jeszcze o Carrefoura po kolację i przeszliśmy już tradycyjnie przy naszej Wieży Eiffla. To był długi i wyczerpujący dzień, według endomondo przeszliśmy prawie 30 km! Posiedzieliśmy jeszcze chwilę wieczorem i poszliśmy spać.
Dzień 3.
Na ranek zaplanowaliśmy wjazd na wieżę, w nadziei że rano nie będzie tam tak tłumnie. Hmm szału nie było, ale na pewno było trochę mniej ludzi niż po południu, czy wieczorem.

Ustawiliśmy się grzecznie w kolejce (trochę nam to zajęło, bo jedna noga była dla grup zorganizowanych, jedna dla osób indywidualnych, a jedna dla wychodzących, czwarta z tego co pamiętam były schody na pierwszy poziom). Do wyboru mamy wjazd na 2-gi poziom lub wjazd na samą górę. Są oczywiście także zniżki, my za bilet poniżej 24 r.ż. zapłaciliśmy 13,5 euro. Kolejka do kasy to pikuś, później czekają kolejne kolejki do wind w okropnych przeciągach, warto więc nawet w ciepłe dni wziąć coś do okrycia. Najpierw wysiedliśmy na drugim piętrze, by zobaczyć panoramę, szybko jednak ciekawi widoku z samego szczytu ustawiliśmy się do windy na sam szczyt. Panorama była fantastyczna! Warto było tyle stać w kolejkach. Panorama z wieży ma tylko jeden minus – nie widać samej wieży.

Po zjechaniu na dół udaliśmy się na śniadanie, bo zrobiliśmy się bardzo głodni. Postanowiliśmy też, że udamy się na mały odpoczynek, czuliśmy jeszcze zmęczenie po wczorajszej wędrówce. Na ten dzień zaplanowaliśmy sobie także Wersal. Około południa udaliśmy się więc do stacji metra, a następnie (według wskazówek z poniedziałku, gdy pan objaśnił nam szczegóły dotyczące dojazdu) przesiedliśmy się na RER. Wagony były piękne, stylizowane właśnie na wnętrza pałacu.

Bardzo miłe zaskoczenie po niezbyt przyjemnym wręcz obskurnym widoku podziemi stacji. Gdy wysiedliśmy do pałacu prowadziła prosta droga i już za chwilę byliśmy przed okazałą bramą. Przestrzenie są tu ogromne!

Pan z budki, który tłumaczył nam dojazd powiedział też, że są miejsca w ogrodach, gdzie można wejść za darmo. Główne wejście do ogrodów i do pałacu kosztuje 25 euro, szkoda tylko że nie doczytaliśmy, że poniżej 26-go roku życia dla obywateli UE jest darmowe. Nawet na to nie wpadliśmy, myśleliśmy, że to by było niemożliwe. Trzeba to oddać Paryżowi, że poniżej 26/24 r. ż. (w zależności od atrakcji) zwiedza się go znacznie taniej! Było nam szkoda takiej kwoty i poszliśmy dookoła szukać wejścia do ogrodu. Oczywiście, gdy pytaliśmy obsługę mówili, że takiego nie ma. Wystarczyło jednak pójść wzdłuż muru i za chwilę trafiliśmy na otwartą bramę. Zaczęliśmy więc po prostu spacerować, nie zastanawiając się nad tym czego nie zobaczymy. Ułożyliśmy się później na leżakach przy oczku wodnym i upajaliśmy się piękną, otwartą przestrzenią ogrodów.

Później poszliśmy także na spacer po samej miejscowości, bo mieliśmy jeszcze trochę czasu do pociągu, jednak nie ma tu za bardzo nic ciekawego. Wróciliśmy do Paryża i postanowiliśmy udać się na górę Łuku Triumfalnego, więc w pobliżu niego wysiedliśmy. Tu akurat wiedzieliśmy o zniżce (poniżej 25 r. ż.). Wejść na górę trzeba wejść po niezbyt komfortowych schodach, jednak widok jest naprawdę świetny, no i widać Wieżę Eiffla!

Na ten dzień zaplanowaliśmy też nareszcie kolację w restauracji! Nie za bardzo wiedzieliśmy co wybrać, więc poszliśmy do knajpki wyglądającej niezbyt ekskluzywnie, raczej domowo. Obsługiwała nas właścicielka, starsza pani, zachwycona, że mówimy (mówię) po francusku. Wybraliśmy „promocyjne” zestawy: przystawka, danie główne i deser. Tłumaczyłam wszystkim menu i każdy był zadowolony poza mną… Na przystawkę skusiliśmy się na żabie udka – jadłam je po raz pierwszy, ale nie powiem, żeby zrobiły na mnie wrażenie, mało mięsa niezbyt charakterystycznego w smaku.

Dalej dla mnie było tylko gorzej, bo zażyczyłam sobie steka. Choć miałam raczej wrażenie, że to podeszwa, nie pomogło nawet poproszenie o dosmażenie. Myślę, że nigdy więcej tego nie tknę. Reszta trafiła na przyzwoite dania, więc chociaż oni się najedli, jeszcze się ze mną podzielili. Na deser zjedliśmy mus czekoladowy i pękaliśmy. Historią jednak najśmieszniejszą była zagwozdka: piwo z sokiem. Pani wciąż nie mogła pojąć jak można pić piwo z sokiem no i z jakim sokiem, jak to dodać. Wytłumaczyłam, że chodzi o syrop np. malinowy. Ta wskazówka jednak nadal nic nie rozumiała, w końcu dolała do piwa syrop grenadine, wciąż kiwając głową, jak to można pić piwo z czymkolwiek. Pogawędziliśmy jeszcze trochę i poszliśmy zobaczyć oświetloną wieżę. Oczywiście zgapiliśmy się i spóźniliśmy się na illuminację, następna była dopiero za godzinę. Ale to nic, i tak było pięknie! Kolejny błąd – to my podeszliśmy do sprzedających piwo, szampany i co się nawinie, cena pierwsza to 40€, wynegocjowaliśmy 11. Bo jak tu nie wypić pod wieżą. Było naprawdę klimatycznie, mnóstwo ludzi, którzy śpiewają, jedzą, piją lub po prostu patrzą się na piękną wieżę. Czar prysł, gdy dowiedzieliśmy się, że szampana i piwo gratis można mieć za 5€. No cóż, trzeba mieć co wspominać. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę i wpadliśmy na szalony pomysł, upozorowaliśmy swoje zaręczyny (które miały miejsce już ponad pół roku temu). Reakcja ludzi była wspaniała, wszyscy zaczęli nam klaskać i gratulować. Polecam na miejsce na zaręczyny, wcale nie jest oklepane. Najlepszy był jeden ze sprzedających, oczywiście błyskawicznie się pojawił, wręczając szampana z gratulacjami. Za chwilę dodając z poważną miną: 5€. Prawie pękliśmy ze śmiechu. To się nazywa potrafić robić interesy. Nie skusiliśmy się jednak na prezent. Wróciliśmy do hotelu, nazajutrz mieliśmy już lot powrotny, a wcale nam się nie chciało wracać.
Dzień 4.
Czas do domu, niestety. Rano, wiedząc że oprócz drogi na lotnisko nie mamy nic w planach pozwoliliśmy sobie na późniejsze śniadanie i nareszcie upatrzona przeze mnie kawiarnia była otwarta. Wciąż bowiem polowałam na cafe gourmand (kawa z 3 małymi słodkościami do wyboru) i macarons (tu podawali tylko duże). Kawa nie powalała, za to słodkości (pączek, ślimaczek z rodzynkami i twarogiem, i drożdżówka) były genialne! Takie śniadanie to ja rozumiem! Poszliśmy też po ostatnie zakupy, a tu przed nami niespodzianka! Wiedziałam, że w środy są w Paryżu targowiska, nie sądziłam jednak, że będą tak blisko naszego hotelu. No i przepadliśmy! Tyle pyszności: gotowych wyrobów, świeżych ryb i mięsa, serów, wędlin, pięknych rzeczy od galanterii, po ubrania, buty, antyki i przedmioty do domu. Było tu pięknie, zostaliśmy więc tak długo, że nie zrobiliśmy sobie już spaceru na przystanek autobusu na lotnisko, tylko podjechaliśmy metrem. Byliśmy na lotnisku przed czasem, na spokojnie się odprawiliśmy i już za kilka godzin byliśmy w Polsce.
Podsumowując, Paryż jest naprawdę niesamowity, piękny, pełen atrakcji. Mimo, że to wielkie miasto jest mnóstwo zieleni, miejsca gdzie można odpocząć. Byliśmy zachwyceni, jednak byliśmy zdecydowanie za krótko, zwłaszcza, że większość zwiedzaliśmy pieszo. Żałujemy tylko, że nie odwiedziliśmy Wersalu wewnątrz. Nie wierzcie tym, którzy mówią, że Paryż jest przereklamowany! Jedźcie i przekonajcie się sami, mam nadzieję, że się w nim zakochacie!
Przygotujcie tylko sobie dobrze plan zwiedzania, bo jest mnóstwo miejsc, które po prostu trzeba zobaczyć!

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

ane-ta 17 lutego 2016 11:39 Odpowiedz
Nastepnym razem polecam jeszcze Cmentarz Pere Lachaise - troszkę szkoda, zeby go nie zobaczyć :).
pacyfik 9 marca 2016 10:49 Odpowiedz
Dzięki za relację... to pomoże nie zaplanować wycieczki do Paryża. :) Na szczęście są inne ciekawe miejsca gdzie można wydać pieniądze :) Twoja relacja w 100% wystarcza by nasycić się Paryżem. Pozdrawiam!